Pamiętam jak wiele zmieniło się z moim życiu, gdy zaczęłam studia. Moje dzieciństwo było raczej usłane różami. Niczego mi nie brakowało, to co mieliśmy wystarczało na godne, choć niezbyt luksusowe życie. Ojciec mnie nie bił, matka nie chlała, rodzeństwo nie ćpało [chyba] – full wypas. Wysokie mam wymagania, co nie ? Nie no, żartuję.
Miałam o wiele więcej: wsparcie z ich strony na realizowanie pasji a czasem po prostu zachcianek ; ) Jako nastolatka, nie miałam zbyt wielu ograniczeń ( uf, chwała moim rodzicom za to). Raczej nie było problemu z odebraniem mnie w nocy z imprezy, z udzieleniem pozwolenia na wyjazdy, wycieczki. Z drugiej strony też nigdy nie nadwyrężyłam okazywanego mi zaufania :) Jednakże, w domu rodzinnym nie nauczyłam się … obowiązków domowych. Bo byłam księżniczką.
Wrodzony spryt długi czas pozwalał mi na nienabywania lub ukrywanie braku pewnych umiejętności :D Bilans wyglądał tak, że w ciągu 19 lat mojego życia zaledwie kilka razy umyłam naczynia ( a raczej opłukałam kubek), prania chyba nigdy sama nie włączyłam, bałam się kuchenki gazowej.
1. rok studiów
I jak tu wysłać takie dziecko na studia ? Jeszcze taaaaak daleko od domu. Gdybym jeszcze wracała na weekendy do domu to byłoby łatwiej, pewnie przywoziłabym brudne majtki mamusi do prania. Hahaaa. Przypuszczam, że wiele osób zakładało, że nie dam sobie rady na studiach. Pracy jako takiej się nie bałam, byłam świetna w wyrzucaniu gnoju, zajmowaniu się zwierzaczkami, ale zdecydowanie nie miałam pojęcia o zajmowaniu się mieszkaniem. Teraz możecie pomyśleć, że wraz z opuszczeniem gniazda domowego pewnie stałam się ofiarą własnego wcześniejszego wygództwa ? Nic bardziej mylnego. O dziwo, bardzo szybko się ogarnęłam.
[ 1. miesiąc na wegance ]
Swoją drogą, zauważyłam też taką dziwną właściwość, że znajomi, którzy dużo pomagali przy pracach domowych swoim rodzicom wraz z wyjazdem na studia nagle kompletnie zaniechali takich czynności. Brak nadzorcy w postaci rodzica powodował, że nie byli w stanie podnieść własnej skarpetki z podłogi.
Eh, ale miało być o zmianach, a nie o składaniu ubrań czy myciu kibla. Generalnie pierwszy rok studiów był dla mnie mega zmianą. Większą niż w przypadkach innych osób. Tak mi się wydaje.
O dziwo, wcale nie wciągnęły mnie imprezy, chlanie, wciąganie czy inne takie tam sobie balangowanie. Nowe miejsce, nowi ludzie. Gdy przyjechałam do Krk byłam zdana kompletnie na siebie. Żadnych przyjaciół. Ląduję w typowym mieszkaniu studenckim. Ogarniam się. Docieram z innymi. I poznaję świat. Stałam się o wiele aktywniejsza. Wyszłam ze swojej strefy komfortu.
Faktycznie początkowo wydawało mi się, że życie studenta polega tylko na nauce przed sesją. Myliłam się. Fakt, nie wybrałam sobie jakiegoś banalnego kierunku. Więc moje sprawy uczelniane trochę kulały. Zdawałam kolokwia, ale orłem nie byłam.
W późniejszych latach się ogarnęłam, podciągnęłam trochę, nadrobiłam zaległości, więc spokojnie. Generalnie, chodzi mi o to, że poznałam wiele wspaniałych osób, uczestniczyłam w wielu wydarzeniach, starałam się nie zamykać na innych, mimo natury introwertyka. Myślę, że moje koleżanki z liceum mogły to zauważyć. Przez pierwsze kilkanaście mieszący byłam mega podekscytowana, naładowana pozytywną energią i korzystałam z tego, że byłam w tak wspaniałym mieście studenckim. Później oczywiście naszły gorsze czasy. Zwłaszcza gdy na okres wakacyjny musiałam wrócić do domu rodzinnego. Określę to jednym słowem : apatia. Jeszcze później wszystko pobiegło prawidłowymi torami, nadeszła zmiana diety, stylu życia, zmiana mojej osoby o 180 stopni.
Z biegiem lat, moje oszołomienie Krakowem minęło. Efekt odurzenia powoli mijał. Zaczęło się bardziej stateczne życie. W większości miejsc już byłam, to widziałam, to też.
Musiałam poświęcić więcej czasu np. pracy dyplomowej. Zyskałam więcej wolnych wieczorów, już nie zawsze chciało mi się wychodzić gdzieś wieczorem. Przestałam eksplorować jak wcześniej. Otoczenie przestało być dla mnie impulsem do działania.
Najwidoczniej potrzebuję takiej dodatkowej stymulacji z zewnątrz. Pamiętam jak na jeden miesiąc wylądowałam z koleżankami w Warszafce na praktykach. To był dobry miesiąc. Sporo się działo, korzystałyśmy z pobytu w stolicy. Byłam szczęśliwa. W Krk oczywiście też jestem, ale odczuwam już tą stagnację.
Chcę czegoś więcej. Potrzebuję … wyjścia z miejsca, w którym się znajduję. A gdzie jestem ? W mojej strefie komfortu. Otaczają mnie ludzie, których świetnie znam, wciąż jestem na tym samym mieszkaniu, łażę do tego samego sklepu itd.
Wiem, pora coś zmienić. Pora wykonać krok poza strefę bezpieczeństwa. Ale jak? Krótkie rozwiązania typu wakacje są dobre, ale to pośrednie rozwiązanie. Wiem, że jestem uczepiona uczelni, do momentu, aż dadzą mi jakiś papierek ukończenia studiów, ale to jeszcze trochę potrwa…
Kurde, ja chyba lubię być zagubiona. W nowym miejscu, zdana na siebie. Wtedy wiem, że mogę pytać, popełniać błędy, mam do tego prawo : bo jestem nowym, zagubionym turystą. Dlatego podróże kształcą, wydobywają z nas to coś.
Niestety, póki co podróże nic ze mnie nie wydobędą. Siedzę w Krk. Ale korzystam. Kto wie… może to już ostatnie chwile na to, by godnie pożegnać to cudowne miasto ! : )